Wietnam to nie tylko skutery. Wietnam to także legendarne sypialne autobusy, którymi można tu podróżować. I to zarówno wygodnie, jak i w miarę budżetowo, co, jak wiadomo, jest stosunkowo rzadkim połączeniem funkcjonującym w praktyce. Czy warto skusić się na podróż, podczas której można drzemać w pozycji leżącej z miękkim kocykiem zarzuconym na nogi? W naszej ocenie – bardzo!

Dlaczego nie samolotem?
Ruszając w tę podróż, mieliśmy różne pomysły na to, jak się przemieszczać. Wiedzieliśmy jedno: chcemy przetestować różne środki transportu. Wszak nie samą taksówką i samolotem człowiek żyje, a my bardzo chcieliśmy sprawdzić, jak się żyje bez tych typowych dla nowoczesnych Europejczyków udogodnień i czy rzeczywiście to tylko dla mieszkańców, bo nas, Europejczyków, nie stać na takie marnowanie czasu, jakim jest tłuczenie się drogami Azji.

Projekt „inaczej niż samolotem” – czas start!
Samozwańczym kierownikiem projektu: „inaczej niż samolotem” został Piotr. I przyznać trzeba, że do tematu podszedł ambitnie. Dzięki temu po Azji przemieszczaliśmy się, nie tylko latając, ale i jeżdżąc: autobusami (lokalnie i z państwa do państwa też), tuk tukami, rormork’ami, pick-upami (w Tajlandii taki transport nosił lokalną nazwę: songthaew), skuterami, rowerami, pływając: promami, łodziami i łupinkami, water bus’ami, taksówkami wodnymi, a także kolejami: w tym monorail’ami i nowiuteńkim metrem w Sajgonie (to świeżynka mająca na ten moment zaledwie jedną czynną linię w tym raptem 3 stacje podziemne i kilka lub kilkanaście naziemnych). Wszystkie te środki transportu zasługują na uwagę, bo wiąże się z nimi mnóstwo dykteryjek i ciekawostek. Dlatego już teraz zapraszamy do lektury artykułów o nich. Będą się one tu sukcesywnie pokazywać, wraz z praktycznymi wskazówkami, jak ogarniać transport inny niż lotniczy.

Voyage, voyage – po pierwsze – autobus
Zatem – na pierwszy ogień idą sypialne autobusy. Kto latał budżetowymi liniami oferującymi wielogodzinne loty w pozycji z kolanami niemal pod brodą, ten wie, że taka poza nijak się ma do relaksu, jaki ma kojarzyć się z wyjazdem na wakacje, urlop, etc. No właśnie, dlatego postanowiliśmy zaryzykować i sprawdzić, czy to, o czym piszą Wietnamczycy w ofercie autokarów z łóżeczkami, jest prawdą.
I wiecie co…?
Jest 🙂

Autobus sypialniany, co to właściwie jest?
By przetestować, jak to działa w praktyce, wybraliśmy trasę Sajgon – Phan Tiet. Około 4 godziny w jednej pozycji, w jednym miejscu. Bilety rezerwowaliśmy przez internet (ceny biletów na tym odcinku oscylowały między 32 a 52 PLN za osobę). Z otrzymanym i opłaconym voucherem udaliśmy się na „przystanek”.
W praktyce, to taki słabo oznakowany punkt w centrum miasta, znajdujący się przy bardzo ruchliwej ulicy, gdzie dzieje się wszystko. Tam wymieniliśmy voucher na bilety. Autobus podjechał – z około 40 minutowym opóźnieniem, ale kto by się tym przejmował? Po kilku miesiącach w Azji, wiedzieliśmy, że to się zdarza 🙂

To jest Azja. To trzeba przeżyć 🙂
Pierwszą niespodzianką mógłby być fakt, że autobus, który podjechał, nie był sypialniany, lecz zwykły. Nam na szczęście udało się to wcześniej ustalić ale byli wśród nas też zaskoczeni pasażerowie. To jest taka norma – do centrum wielu miast sypialniaki nie wjeżdżają. Z tego powodu w ramach tego samego biletu pierwszy, zwykły autobus dowiózł nas do miejsca, gdzie przesiedliśmy się już do autobusu z łóżeczkami. Podróż do miejsca przesiadki trwała około 45 minut i była po azjatycku normalna. Czyli było szybko, głośno i rzucało 😉 Wisienką na torcie był gość, siedzący między rzędami na zwykłym taborecie. Czy kogoś to dziwi? Nas – absolutnie. Mając jeszcze świeżo w pamięci widok starszego pana jadącego na skuterze z dwiema małpami siedzącymi spokojnie za jego plecami oraz ojca rodziny, który przewoził na motocyklu czwórkę dzieci – w tym dwoje maluchów, ledwie kilkuletnich – na stojąco – podeszliśmy do tematu z całkowitym spokojem. Tak jak kierowca i pasażer na prowizorycznym zydelku.
Witamy w Wietnamie! 😉

Wi-fi, woda i kocyk, czyli podróż na wypasie
Po szybkiej przesiadce i przeładowaniu bagaży (większość pasażerów miała plecaki, walizy, a jeden – nawet skuter) zaczęliśmy pakować się do autobusu. Ten rzeczywiście był sypialniany. Wejście na pokład przypominało estetyką tę, jaką dzieci PRL-u pamiętają z własnych wyjazdów kolonijnych, podczas których rytm nadawała pani wychowawczyni gromkim głosem oznajmiająca, że z Wami czy bez Was pojazd i tak ruszy, więc jednak warto się pospieszyć. Dlaczego tyle trwało wsiadanie? Dlatego, że na pierwszym stopniu autokaru należało zdjąć buty i wpakować je do otrzymanych foliowych woreczków.

Nasz autobus posiadał 3 rzędy i 2 piętra z miejscami do leżenia (lub półleżenia, jeśli ktoś bardzo wysoki). Każde stanowisko miało w zestawie: kocyk, miejsce na buty w woreczku i podręczny plecak, butelkę wody, wifi (działające), telewizorek (niedziałający), gniazdko USB i dyskretną kotarkę, by pasażer mógł czuć się komfortowo. Zajęliśmy miejsca – my zarezerwowaliśmy te „na piętrze”. Piotr – przy oknie, ja w rzędzie środkowym. Z perspektywy czasu uważam, że to mało szczęśliwe miejsce, ponieważ podczas jazdy i licznych zakrętów mocno buja i człowiek ma wrażenie, że jak przyśnie – to spadnie na podłogę ;))

Przerwa na toaletę i klapki
Gdzieś w połowie drogi kierowca zarządził postój na tankowanie i siku 🙂 Wychodzących proszono o niezabieranie butów. Wysiadaliśmy więc, a jakże, w skarpetkach, ale by w skarpetkach nie pędzić do toalety, tuż za drzwiami obsługa naszego autobusu postawiła wielki kosz z gumowymi klapkami. Każdy wychodzący z autobusu pasażer stawał na rozłożonej przed nim tekturze i wdziewał klapki. Wracając z toalety – oddawał je w to samo miejsce i już w skarpetkach albo na boso wracał na miejsce.

Szybko, komfortowo i genialnie w swej prostocie. Choć rzeczywiście nie z takim rozmachem, do jakiego przywykliśmy w Europie, czyli bez bramek wypuszczających z pojazdu po zeskanowaniu źrenicy oraz kodu z opaski na nadgarstku czy innych udogodnień, do których przywykliśmy na starym kontynencie. System z gumowymi klapkami sprawdzał się doskonale. Chwilę później byliśmy znów w trasie, regenerując się małą drzemką.

Czy stresowaliśmy się, gdzie wysiąść? Czy śledziliśmy trasę autobusu na telefonie? Nic z tych rzeczy. Każdy pasażer był informowany o swoim przystanku przez pomocnika kierowcy, który mając w dłoniach listę pasażerów i miejsce docelowe ich trasy, dbał za nich o pilnowanie tego, gdzie mają wysiąść, kilka minut przed przystankiem podchodząc do pasażera i informując go o końcu trasy. Istotna wskazówka – nam pozwoliło to zaoszczędzić trochę czasu i pieniędzy; kilkanaście minut przed końcową stacją oceniliśmy, że do naszej akomodacji będziemy musieli się wracać i finalnie autobus zatrzymał się specjalnie dla nas około 50 metrów od naszej miejscówki.
Fajna ta Azja 🙂

Podróżować jest bosko!
I to nie tylko samolotem, często z kończynami dolnymi umiejscowionymi prawie że na wysokości umocowania tych górnych, gdy człowiek dłuższy niż 170 cm 😉
Wiemy już, jak się podróżuje w pozycji: „o nic się nie martwię, obudzą i na siku i do wyjścia”
Marzenie zrealizowane. Nie zawiedliśmy się 🙂

Dodaj komentarz