Minimalizm w drodze – o wolności, lekkości i spokoju ducha


Tak naprawdę, dopiero podczas podróży z plecakiem i biletem w jedną stronę przekonuję się, jak niewiele potrzebuję, by żyć dobrze i z poczuciem, że niczego mi nie brakuje.

W kwestii rzeczowej, to: parę T-shirtów, bielizna na zmianę, druga para spodni i zapasowe buty. Laptop, by móc pracować, telefon, szczoteczka i trochę podstawowych kosmetyków. No i grzebień. Tak, grzebień jest ważny. Doceniłam, jak bardzo, gdy przez tydzień, będąc daleko od cywilizacji i nie mając go z sobą, czesałam się ręką.

W kwestii mentalnej też rzecz nie jest specjalnie skomplikowana, choć tu jest wręcz odwrotnie. Tu nie pakuję. Tu wyrzucam. Zazwyczaj startując z przeładowaną głową, podczas podróży robię w niej remanent. I po drodze wyrzucam z niej negatywne emocje i stres. Wtedy znów do głosu dochodzi poczucie wolności, mocy sprawczej i ciekawości świata.

Lubię ten czas, gdy wszystko to, co mam z sobą, wystarcza mi w zupełności. To uczy pokory i przypomina, że można, naprawdę można żyć bez całego tego „codziennego niezbędnika”: kremów, wcierek, serum do tego i owego, wielu par butów, ośmiu torebek i biżuterii, fury ciuchów, suszarki, prostownicy, lokówki i wielu jeszcze rzeczy, które w takim albo innym składzie tworzą naszą codzienność.

Podróżując, kładłam się spać w różnych miejscach. Po otwarciu oczu przez okno widziałam więc morze, las, elegancką starówkę albo odrapane mury.

Budził mnie szum oceanu, ptactwo dywagujące w bananowym sadzie, odgłos toczących się beczek z piwem dowożonych do pobliskiego pubu bądź zgiełk czyjejś pospiesznej codzienności.

Co ciekawe, w żadnym z tych miejsc nie czułam braku rzeczy zostawionych w domu. Nie było na to czasu.

I tego dziś wszystkim Wam/nam życzę – dobrego braku czasu, bez zbędnych rzeczy i zmartwień. Miejcie się pięknie. Wszyscy i wszędzie ❤️

Newsletter

Zostaw swój e-mail, aby otrzymywać informacje o nowych wpisach na blogu!